sobota, 21 grudnia 2013

Krótka historia pewnej dziewczynki cz 3

Na czym to ja skończyłam? A no na badaniach ze środy. Otóż, ten tomograf planowany był na czwartek rano. Jak wiadomo podczas badania pacjent ruszać się nie może. Jak przekonać do tego półroczne dziecko? A i na to sposób jest. Kazali obudzić małą M w dniu badania o 6 rano i do samego badania nie pozwolić zasnąć. Przed badaniem jeszcze luminal i będzie spała. Pomysł pewnie dobry, ale nie dla niej. Po ciężkiej nocy, kiedy gorączka i ból nie pozwalały spać, ciężko już było ją dobudzić rano, a co dopiero wytrzymać trzy godziny. No i wytrzymała do 7:15 i zasnęła bez smoczka w trakcie kiedy ją rozbierałam do mycia. Zwyczajnie nie dała już rady. A jeszcze co się biedna napłakała ze zmęczenia wcześniej. No to stweirdziłam, że jeszcze jest tyle czasu, że dam jej pospać z pół godzinki, żeby już do samego badania wytrzymała. No i dałam spać, ale jak obudziłam nie była bardziej wyspana niż przed zaśnięciem więc udało mi się trochę przyspieszyć badanie.
Zeszłyśmy na dół, ale ona budziła się z płaczem jak tylko ktoś ją ruszył, więc ułożenie jej do badania już stanowiło problem. Zostałam wyproszona na zewnątrz pod pretekstem, że jestem młoda i jeszcze mogę mieć dzieci no i czekaliśmy (bo P przyszedł w między czasie).  Po badaniach okazało się, że radiolog trochę poszerzyła zakres i jeszcze się przyjrzała tym węzłom w szyi. Odesłali nas na salę, przy czym po drodze bardzo niemiła pielęgniarka zabiegowa wygnała P, więc zostałyśmy same. Maleńka wymęczona spała, choć co jakiś czas płakała przez sen. Ostatni paracetamol na gorączkę dostała jak wstała czyli o 6, więc jak nie będzie wysokiej gorączki to wcześniej jak o 10 nie dostanie kolejnego (o Paracetamol też stoczyłam bój z pielęgniarkami, aż o lekarza musiało się obić, ale to kiedy indziej).
Po dziesiątej przyszła Pani ordynator z pytaniem czy znam wszystkie wyniki badań. No znam coś zdawkowo do mnie dociera, ale czy wszystkie? No to zaprosiła do siebie. Akurat P się w ten dzień wybierał do Pani, bo z nim będzie konkretniej rozmawiać, no ale jak zapasza to idę.
Pani ordynator (czy tam kierownik się to chyba teraz nazywa) po kolei omówiła każdy wynik badań przeprowadzonych przez nich, nawet z podaniem norm, żebym wiedziała jak bardzo odbiega wartość i z uzasadnieniem po co to robili i co oznacza dana anomalia. Wreszcie dowiedziałam się co podejrzewali zakażenie gruźlicą, gronkowcem, cytomegalia, białaczka, chłoniak. Wiele tego, co jedno to gorsze i żadnego nie można wykluczyć po wynikach. Pani jednak skłania się ku zakażeniu, ale czym to nie wiadomo, tym bardziej skąd. Nawet się dowiedziałam co planują robić. Otóż Pani zadzwoni na oddział chorób zakaźnych celem konsultacji cytomegalii, ale to jak będzie opis tomografu, żeby miała pełen obraz. Oczywiście oddział we Wrocławiu bo w Zielonej Górze nas nie przyjmą bo mała za malutka. Tymczasem trzeba nas izolować bo zaraz cały oddział będzie miał cytomegalię, więc jest szansa na izolatkę, a co za tym idzie ja mam szansę na własne duże łóżko, a M na spokój. Pokój jest rzecz jasna płatny bo to w końcu jedynka, ale za to z wyżywieniem dla mnie.
Na koniec Pani nie omieszkała mnie dodatkowo przestraszyć, jakbym już teraz była spokojna i zrelaksowana. Otóż zakończyła rozmowę słowami "Sytuacja jest bardzo poważna". Chyba jej się wydawało, że skoro nie chodzę i nie płaczę po kątach to nie zdaję sobie z tego sprawy. A wcale tak nie było, mi zwyczajnie udawało się odgonić te czarne myśli, ukryć je gdzieś głęboko i mieć siły i klej, co by się nie rozkleić dla M, przecież ona mnie potrzebuje spokojnej, cierpliwej i dającej mleko, które też jest niezbędne dla jej życia w tym momencie.
P po przyjściu idzie jednak do Pani, żeby wypytać o szczegóły. Słyszy mniej więcej to samo co ja. Jestem zmęczona, zdenerwowana i przerażona. Przecież na tym łóżku obok mnie leży mój największy skarb. Leży i cierpi, a ja nie mogę jej pomóc. A cierpi bo nikt nie dał jej tego cholernego paracetamolu mimo, że po mojej interwencji lekarka wpisała w kartę, że ma go dostawać co 6 godzin niezależnie od temperatury. Jak wróciłam z rozmowy z Panią ordynator to była 11, czyli minęło 7 godzin. Malutka gorąca i płacząca przez sen. Jak poszłam do pielęgniarki to stwierdziła, że właśnie miała przyjść, ale jak już jestem to da mi ten lek. A to paracetamol w syropie. Hmm...??? Przecież wpisane są czopki, bo nie muszę małej budzić żeby podać. No to pani mi da czopek jak chcę. Nieważne co w zaleceniach, ale skoro chcę to dostanę. Ja mam podać lek, a pani zaraz przyjdzie zmierzyć temperaturę. No i przyszła po 10 minutach a tam 39,2. Jak ma nie płakać z taką temperaturą. No nie przelewki to są, pielęgniarka pyta czy na pewno dałam czopek. No cóż dałam, ale jaką pani ma gwarancję, że to zrobiłam? No świadomie nie zaszkodzę dziecku, ale może źle go podałam? Dlatego powinna to zrobić ona. Tak czy siak malutka cierpi bo gorączka nie spada za bardzo, bo pułap wysoki, więc musi to potrwać, a ja rozmawiam z P o tym co ustalił z lekarką. Trzymam się do zczasu, aż nie pada stwierdzenie, że antybiotyki chyba nie skutkują, a jej organizm mały i wymęczona może wreszcie przestać walczyć. No i mam dość. Przecież to oznacza... sami wiecie o czym wtedy pomyślałam. To co chowałam głęboko, bo jak nie powiesz czegoś głośno to tego nie ma, teraz ujrzało światło dzienne. Nie mam siły, płyną łzy. Nawet teraz jak to piszę, mimo, że minęło trochę czasu i emocje spowrotem na wodzy, łzy płyną strumieniami.
Nie mam siły, a taka nie jestem potrzebna małej. Zostawiam P i jadę do domu, żeby w cywilizacji wziąć prysznic. Jak tylko wchodzę do domu zaczynam szlochać, jestem sama, mogę sobie pozwolić na słabość. Pod prysznicem stoję bez ruchu i głośno płaczę. Potrzebuję wyrzucić to wszystko z siebie żeby znów zrobić miejsce na pozytywne emocje. Dobrze, że na dworze chłodno to spuchnięte i czerwone oczy owiewa zimny wiatr. Niczego już po mnie nie widać, a przynajmniej nie tak bardzo.
Kiedy wracam na oddział przychodzi wiadomośç, że zwolnił się dla nas pokój. Chociaż tyle dobrych wieści. Przenosimy się do jedynki z łóżkiem długim na 2 metry. Chciaż spokoju M trochę zazna, w tamtym budziła się co chwilę z płaczem kiedy tylko któreś z pozostałych trojga dzieci zaczynało płakać.
Jak tylko się rozpakowaliśmy w nowym pokoju przychodzą wieści, że zakaźnicy w tym stanie nie chcą małej, to nie przypadek dla nich, więc ordynatorka postanawia wysłać nas do Zielonej Góry na oddział chirurgii dziecięcej, żeby chirurg zajął się ropniem. Nie każą małej karmić bo twierdzą, że w zielonej są uprzedzeni i będą ciąć zaraz po przyjeździe. Jest nowa nadzieja, coś zrobią, pomogą. Jeszcze ponad dwie godziny spakowani czekamy na transport bo nie ma ratownika, który z nami pojedzie, a lekarz nas bez niego nie puści (a mała głodna), ale w końcu się udaje.
Po kilku perypetiach zostajemy przyjęci do Zielonej Góry, ale okazuje się, że ropnia nie będą ciąć bo on jeszce nie w tym stadium. Trzeba czekać. Pani podejmuje decyzję, że hemoglobina jest tak niska, iż wezmą krew na grupę i krzyżówkę bo będziemy przetaczać. Na resztę decyzji czekamy do następnego dnia (czyli piątku).
W nocy z czwartku na piątek mała znów ma wysoką gorączkę, więc lekarka podemuje decyzję (jeszcze w nocy), że z rana będzie trzeba chociaż nakłuć ten ropień żeby zdobyć materiał na posiew i może lepiej antybiotyk dobrać bo to za długo trwa.
Rano znowu badanie i konsultacja z innym lekarzem, który potwierdza, że to jeszcze długo potrwa zanim to będzie się nadawało do cięcia, ale będą kłuć. Niedługo potem przychodzi pani doktor i zabiera mi małą. Nie mogę iść, ale słyszę jak płacze. Serce pęka, wiem, że nie krzywdzą jej bez przyczyny, ale jestem mamą i moim zadaniem jest ją chronić. Pół godziny póniej ta sama lekarka odniosła ją płaczącą z zaklejoną szyją i informacją, że przez godzinę nie może jeść i że nacięli jednak ten ropień i zeszło dużo ropy. Ulga, nie będzie jej tak bolało. Nie miałam już okazji zapytać dlaczego zdecydowali się jednak ciąć. Mała przez godzinę płacząca bo głodna, ale jak tylko pozwalam się najeść zasypia na niecałą godzinkę i budzi się wypoczęta i ruchliwa. Znaczy to, że nie boli. Nie płacze też przy każdym dotyku, więc jest lepiej. Po południu dostaje krew i noc mija spokojnie.
Dzisiaj jest bardziej marudna i płaczliwa (znów płacze przez sen), ale może ja już przewrażliwiona jestem, a to tylko zły nastrój na gorszą pogodę. Każdy miewa czasem gorsze dni.
Jeszcze zapomniałam napisać, że mam tu zupełnie za darmo swoje własne duże łóżko, a ponieważ obłożenia przed świętami nie ma to jesteśmy same na sali. Oddział spokojniejszy od nowosolskiego, ale to inny oddział. Tutaj nie ma takich maluszków, a starsze dzieci nie krzyczą i nie płaczą. Poza tym tutaj dzieci nie mają prawa płakać. Jak tylko malutka trochę wiecej płacze to zaraz przychodzi lekarz albo pielęgniarka i pyta co się dzieje. Faktycznie Izulka, jeśli oddział szpitalny może  być w ogóle fajny to ten właśnie jest.
No pospała trochę i dała pisać. Jesteśmy na bieżąco. To dobrze bo nie wiem czy jutro komputera nie oddam i znowu zaległości będą.
Mam nadzieję, że wychodzimy na prostą, choć niewiadomych jeszcze dużo. A no właśnie przypomniało mi się. Zostałyśmy skonsultowane z zakaźnikami z tut. szpitala i stwierdzili, że cytomegalia wykryta przy okazji i nie mająca związku, no i nie wymagająca leczenia. Poza tym samo to, że w powiększonym węźle potwierdziła się obecność ropy raczej wyklucza rozrost czyli nowotwór. A zmiany skórne, które lekarz POZ wziął za uczulenie, którym wcale nie są wynikają najpewniej z infekcji wirusowej, która nie musi mieć związku z ropniem. Trochę dużo tych niezwiązanych infekcji. Pediatra wypisując nas z oddziału z nowej soli powiedział, że jak wszystko się wyleczy to trzeba się bacznie odporności przyjrzeć. Zrobimy tak, ale niech się skończy jedno. A chirurg dzisiaj powiedział, że teraz czekamy czy to co nacięli się zagoi i wtedy będzie wiadomo, że przyczyna też zlikwidowana, czy też niestety będzie się zbierać na nowo i wtedy trzeba będzie szukać skąd to. Sprawa nie jest jeszcze zamknięta i w pełni wyjaśniona. No i powiedział jeszcze, że to może potrwać, ale co dokładnie miał na myśli?? Tydzien, miesiąc...? Któż to wie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz