Ten post otwiera serię „TYLKO DLA KOBIET”, która mam
nadzieję liczyć będzie kilka odcinków.
Wiecie dlaczego tylko dla PAŃ? Jak myślicie o czym może być?
Przecież wszystko co piszę jest zawsze z punktu widzenia kobiety. Bo przecież nią
właśnie jestem. Czy czuję się matką, żoną, kochanką (o tym pisałam tutaj)
czy też zdołowanym nierobem, zawsze jestem kobietą.
Cóż więc jest takiego o czym mogę rozmawiać tylko z
kobietami? To co nas tylko łączy. Tutaj wszyscy panowie wciskają z popłochem zamknij, bo mówić będę o kobiecym PMS,
miesiączkowaniu i wkurwie jaki może temu towarzyszyć ;)
Znacie to moje drogie panie? Mam nadzieję, że żaden facet z
nami już nie został (serio mówię, o tym właśnie będzie), a jeśli został to ze
względu na żonę, partnerkę lub inną kobietę, którą chce lepiej zrozumieć. I
chwała mu jeśli ma odwagę, ale z tym zrozumieniem to chyba nie może się udać.
No nie może no. Jak można zrozumieć coś czego my doświadczające tego nie możemy
do końca pojąć. Jesteśmy, rzecz jasna, dużo bardziej świadomymi użytkowniczkami naszych macic, ale tego
co się z nami dzieje co miesiąc, pojąć i przede wszystkim okiełznać do końca
nie możemy. Próbujemy w tym czasie ułatwić sobie życie, pochować ostre
narzędzia, a dzieci ukryć bezpiecznie na strychu, ale przecież komuś zawsze się
oberwie. Bo musi…
Kto obrywa najczęściej? Partner, bo jest najbliżej. Bo jest
dorosły, przecież nie będę krzyczeć na dzieci. Bo co one winne? Rykoszetem
oberwać też może inny kierowca, przepychający się w kolejce koleś,
sprzedawczyni w sklepie, koleżanka lub kolega z pracy, itd. Można by to długo
ciągnąć, bo też energii wkurwu może być dużo. Jeśli na to nałożą się jakieś
problemy, obowiązki, usterki lub inne nieprzewidziane wydarzenia, to możemy
stać się bombą atomową o bardzo szerokim rażeniu.
We wszystkim tym co spotyka nas co miesiąc nerwy mogą
towarzyszyć znacznie dłużej. Oby nie na co dzień. Jednak w tych najgorszych
momentach, dobrze jest uczciwie ostrzec otoczenie, że coś we mnie kipi i proszę
trzymać dystans. Dzięki temu choć trochę można ograniczyć promień rażenia, a
dzieci przy okazji bez problemu nauczą się nazywać te złe emocje (pamiętajmy
jednak o nazywaniu też tych dobrych dla równowagi).
Ale nie ma się co czarować. Ten zespół napięcia
przedmiesiączkowego (zwany też z angielska PMS) to czasem tylko przykrywka i u
niektórych (też się do nich zaliczam) może trwać cały miesiąc. Trzeba spojrzeć
prawdzie w oczy. Nerwy i stres towarzyszą nam na co dzień. Niektóre z nas radzą
sobie z nimi lepiej inne gorzej. Ważne żeby umieć czasem je stłumić lub
niwelizować skutki. Nie można przecież na co dzień się wkurzać bo nikt z taką
babą nie wytrzyma. I tu czasem pomaga (przynajmniej mi) obniżanie sobie
poprzeczki. Mniejsze wymagania, łatwiej sprostać, mniej stresu i szczęśliwszy
dzień.
Jestem z natury osobą bardzo wymagającą, również wobec
siebie. No i staram się żeby zawsze było posprzątane, ugotowane, dzieci
wybawione i nauczone. No przy pracy zawodowej i dojazdach do niej to jest niewykonalne.
Rezygnuję więc z różnych rzeczy, w różnym czasie. Dociera do mnie, że wszystkiego
nie da się zrobić i odpuszczam. Czasem mnie to frustruje bardziej, czasem
mniej. Zdarza mi się nawet czasem, że zupełnie lekko przychodzi mi siadanie z
książką kiedy nie jest odkurzone. Serio, da radę ;)
Staram się zmniejszać sobie ilość pracy, ułatwiać życie. Ale
w tym wszystkim staram się też odżywiać zdrowo i zdrowo karmić moje dzieci. To
wymaga czasem więcej pracy bo szybciej, łatwiej i często taniej jest kupić gotowe
ciastka niż robić jej samemu, ale mimo wszystko próbuję to pogodzić. Nie twierdzę,
ze w moim domu nie jada się kupowanych ciastek, ale wtedy czytam etykiety i
wybieram najmniejsze „zło”.
Do tego staram się też być eko, a przede wszystkim
ograniczać chemię mającą bliski kontakt z ciałem. Szczególnie ciałami moich
dzieci, bo one są dla mnie istotą życia (no o tym to dopiero mogłabym pisać i
pisać i pisać… no dobra wystarczy). Staję się coraz bardziej świadoma i chyba
coraz bardziej dziwna dla otoczenia ;) Znacie to? Zaczęło się od pieluszek wielorazowych
dla mniejszej M. O nich było już sporo na tym blogu i nawet linkować nie będę
bo znajdziecie to bez problemu. Takie pieluszki nie dość, że suma sumarom okazują
się tańsze, to jeszcze dbają o skórę, ale też o całe ciało małego użytkownika.
Nie wchłania się do niego żadna chemia, której bez liku znajdziecie w
pieluszkach jednorazowych, zwanych potocznie pampersami. No i do tego wszystkiego
są piękne :)
Jednak nie o pieluszkach będzie. O nich było już sporo.
Będzie o pieluchach dla dorosłych. No może niezupełnie, ale jeśli mowa o
podpaskach to właśnie tak mi się to jednoznacznie kojarzy. Pielucha dla
dorosłych kobiet. Jak to może być wygodne, zdrowe, przewiewne i nie wiem co
jeszcze tam wmawiają nam w reklamach? No mnie to zupełnie nie przekonuje.
Dlatego nie jestem użytkownikiem tego dobrodziejstwa, a po porodzie, kiedy nie
miałam innego wyjścia, cierpiałam katusze. Wydawało mi się wtedy, że nie ma nic
lepszego niż tampon (uciekł już ostatni facet? ;) ). Czymże on jest? Zwiniętą podpaską
wepchniętą… No wiecie gdzie, oszczędzę wam szczegółów. Może być coś
wygodniejszego i lepszego od niego? Myślałam, że nie, ale okazuje się, że są
tacy (takie), którzy twierdzą, że tak. Ten magiczny pomocnik to kubeczek
menstruacyjny. Słyszałyście o czymś takim? Ja do niedawna nie, ale dzięki
uprzejmości drogerii ekologicznej będę miała możliwość wypróbowania
kubeczka o nazwie lily cup. Czymże on jest i jak się go używa? Dowiemy się po
przerwie…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz