wtorek, 25 lutego 2014

Baby Swimmer na basenie

Długo mnie nie było, ale na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że szyłam, a mniejsza M walczy z zębami i ciężko znaleźć chwilę by tu wpaść. Jednak udało się i w skrócie opowiem Wam o naszych wrażeniach z użytkowania Baby Swimmera na basenie. Krótko bo o samym kołnierzu pisałam już tutaj.
Po dłuższej chorobie i trzymaniu małej "pod kloszem" zdecydowałam się wybrać z dziewczynami na basen. Były ferie więc większa M i moja siostrzenica też zabrane. Poza mną i dziewczynami byli jeszcze babcia z dziadkiem i moja siostra. Czworo dorosłych na troje dzieci. Proporcje nawet przesadzone wydawało by się, ale i tak każdy był zmęczony całym zamieszaniem. Z basenem i dziećmi jest ten problem, że po wszystkim każdy musi się przebrać i wysuszyć. Trzeba znaleźć czas na ubranie siebie i przebranie dziecka (albo pomoc mu w tym, w zależności od wieku dziecka). Co zrobić z takim dzieciem jak się samemu człowiek przebiera? No jest to logistycznie problem, ale do opanowania.
A nasz tematyczny kołnierz? Wiemy już, że w wannie się sprawdził, a na basenie? No na basenie sprawdził się jeszcze bardziej. Mała śmiało fikała w wodzie, chlapała łapkami, machała nóżkami. Wyglądała na bardzo zadowoloną, a ja na spokojną, że gdzieś mi się nie "wymsknie" no i nie ograniczałam jej ruchów. A co chyba najważniejsze mała była zanurzona w wodzie po szyjkę więc nie marzła.
Trochę mi aparat zaparował bo na zewnątrz zimno, a na basenie jak jest każdy wie. A dzieć szczęśliwy.


 


 


A to większa M. Bawiła się na całego.


Niektóre z tych zdjęć pewnie by się przydało obrócić, ale jak młode pływa w wodzie to w każdą stronę ;) Co ma być widać to jest. Mała szczęśliwa, nie płakała, nie wymagała za bardzo adaptacji, a na basenie budziła wielkie zainteresowanie i zachwyt. Mam jeszcze filmiki krótkie z pływania, ale jeszcze nie wiem jak je wrzucić. Jak się dowiem to będą ;)

piątek, 14 lutego 2014

Tolerancja glutenu

Dzisiaj o zapowiadanej tutaj tolerancji. Czym jest tolerancja? Każdy wie, nie każdy umie opisać słowami.
Tolerancja (łac. tolerantia – „cierpliwa wytrwałość”; od łac. czasownika tolerare – „wytrzymywać”, „znosić”, „przecierpieć”, „ścierpieć”) – termin stosowany w socjologii, badaniach nad kulturą i religią. W sensie najbardziej ogólnym oznacza on postawę wykluczającą dyskryminację ludzi, których sposób postępowania oraz przynależność do danej grupy społecznej może podlegać dezaprobacie przez innych pozostających w większości społeczeństwa. W okresie reformacji pojęcie to było stosowane w odniesieniu do mniejszości religijnych. Obecnie termin ten obejmuje również tolerancję różnych orientacji seksualnych oraz odmiennych światopoglądów.
(Źródło: wikipedia)
Jednak jak to się ma do tolerancji glutenu? Lub innych składników pokarmowych? A no nijak. Wykluczanie dyskryminacji ludzi... No może wykluczenie dyskryminacji glutenu mogłoby się tu sprawdzić. Jak zwał tak zwał, póki co młodsza M dyskryminuje gluten. Nie jest to celiakia, a alergia raczej. Jeszcze sprawa nie jest przesądzona i mamy nadzieję, że wszystko minie, ale na razie na gluten reaguje źle i do ukończenia przez nią pierwszego r. ż. nie należy go wprowadzać do diety. Niby nic, a jednak. Przecież dla rozwijającego się dziecka takie ograniczenie oznacza brak nowych smaków, nowych struktur innych bodźców. Jak nie dać prawie rocznemu dziecku bułeczki albo biszkopcika, lub też kromki chleba? A no nie można. Sprawa jest o tyle poważna, że reakcja na podany gluten była dość gwałtowna, a gluten to silny alergen więc przy kolejnej próbie mogą się pojawić nawet zaburzenia oddychania.
Tak sobie więc kombinujemy z przepisami na pieczywo (i inne wypieki) bezglutenowe. Mąkę pszenną można w najprostszy sposób zastąpić mąką gryczaną, ryżową, kukurydzianą lub z amarantusa. Jest jeszcze kilka możliwości kombinowania z bardziej skomplikowanymi (i niedostępnymi w naszym mieście) gotowymi mieszankami mąk bezglutenowych. Każdy kto ma choć małe pojęcie wie, że gluten to swoisty klej. Jak skleić dowolne ciasto bez niego? No właśnie bez niego wypieki są mniej sprężyste, ale wykonalne.
Po żmudnych poszukiwaniach znalazłam kilka przepisów na naleśniki, chleb, bułeczki czy też ciasto bezglutenowe. Wachlarz możliwości jest dość duży, ale na to należy nałożyć ograniczenia w postaci produktów, których mała nie ma wprowadzonych do diety ze względu na kalendarz, w końcu ona nie ma jeszcze skończonych 9 miesięcy. I tak piekłam dziś ciasto marchewkowe z mąki gryczanej. Chciałam coś słodkiego zrobić z okazji walentynek, a nie chciałam żeby mała patrzyła jak my jemy coś czego jej nie wolno. Niestety nie mogłam dodać całych jajek zgodnie z przepisem, a jedynie żółtka, bo białko, jako silny alergen wprowadzać można dopiero po 10 m.c., a że młoda dość wrażliwa to nie chciałam ryzykować. Są sposoby i na zastąpienie jajek w wypiekach, ale po połączeniu braku glutenu, braku białek i moich zdolności, o których już pisałam tutaj wyszło coś niezbyt smacznego. W zasadzie nie mogę narzekać jadalne jest, ale chciał by się żeby było więcej niż jadalne.
Robiłam też ostatnio chleb. Znalazłam taki prosty przepis na chleb gryczany bezglutenowy. Nawet ładnie wyszedł, choć się nie zapowiadało. Piekłam w maszynie, a ta nie mogła sobie poradzić ze sklejeniem ciasta, ale po upieczeniu wyszło ok. Nie przebije to prawdziwego chleba z glutenem, ale może być. Tylko, że młoda gryźć nie lubi niczego więc żucie suchego chleba też jej nie pociągało.
Mój wypiek. Ta dziura na dole to od mieszadła maszyny, ta na górze zaś.... No cóż, przyjmijmy, że tak miało właśnie być ;)


Zamroziłam część bo jako składnik potrzeba mąki gryczanej, lub kaszy gryczanej niepalonej, którą należy zmielić, a mąka jest dość droga, za to kasza nieprażona jako taka w zasadzie nie występuje w naszych sklepach. Jak się już pojawiła jedna to za 1 kg wychodziło jakieś 12zł, a na chlebek potrzeba 0,5kg. Więc w zamrażalce chlebek poczeka, aż młoda go zaakceptuje. A właściwie zaakceptuje gryzienie (kiedyś to przecież nastąpi).
Na tyle tej nietolerancji na dziś. Jak znajdę jakieś kolejne przepisy (albo raczej sprawdzę bo znalezionych już sporo mam) to do tematu wrócimy.
Tymczasem pamiętajcie, że jeszcze pisze się post o kołnierzu BabySwimmer.
A na koniec mały fociak z ojcem chrzestnym Don Corleone ;) Pozdrawiamy tatusiek ;)

 

wtorek, 11 lutego 2014

Dentysta dziecięcy

No i miało być dzisiaj o naszej wizycie na basenie i o kilku innych miłych sprawach. Jeszcze zabierałam się napisać o naszej tolerancji, ale wyszło inaczej. Poza przyjemnościami od miesiąca zaplanowaną miałyśmy (z większą M) wizytę u dentysty. Przegląd i lakowanie szóstek, bo wyszły właśnie, a do ukończenia 7 roku życia jest bezpłatne (urodziny tuż tuż więc się spieszyłam z rejestracją). No i tu zaczyna się długa przeprawa.
Otóż, zaczęło się jakiś miesiąc temu kiedy zauważyłam, że owe szóstki wyłażą. Biorę więc telefon  i dzwonię do naszej dentystki co by się na lakowanie umówić. No niestety pierwszy termin dopiero w marcu (a mamy połowę stycznia) bo Pani dentystka (nasza) ma długie wolne (na jakiś zabieg się chyba szykowała jak byłam ostatnio więc może to to), ma być w lutym, ale może to być pod koniec, a nas czas goni. Nie zależy na tej konkretnej Pani, w zespole jest jeszcze kilku dentystów, więc poproszę do kogokolwiek. No, ale z tym też nie tak łatwo, bo terminy też na koniec lutego najszybciej, a właściwie to na marzec. Za późno. Zdobyłam (a właściwe P zdobył) dwa numery do innych placówek, będę próbować gdziekolwiek. Pierwsze miejsce (Korona w Nowej Soli), udało się umówić na 11 lutego. No git, niech będzie ten 11. Czekałyśmy miesiąc, aż nadszedł ten dzień. Mniejsza M do babci, a my do Korony. Po wejściu przywitała nas jakaś Pani, nie wiem czy to lekarz, recepcjonistka czy też pomoc. Pani się nie przedstawiła, a identyfikatora żadnego. Pani na którą? Na 16:20. Dobrze proszę poczekać (jest 16:23, ale ok poczekamy nie ma problemu). Za chwilę pojawia się kolejna pacjentka i kolejna Pani. I znowu Pani na którą? Na 16:20. A Pani? Pyta druga pacjentkę. Na 16:30 odpowiada pacjentka. Zdziwienie Pani z personelu. Zagląda do zeszytu. No faktycznie tak nas umówiono. Dla nas przewidziano zaledwie 10 minut? No i właściwe prawie te całe 10 już czekamy bo jest 16:26. Pojawia się znów pierwsza Pani i pyta czy my tu pierwszy raz. No tak. No to proszę tu do rejestracji, trzeba kartę założyć. Po założeniu karty z gabinetu wyłania się Pani, która powitała nas jako pierwsza i zaprasza do środka. Niby nic wyjątkowego, gdyby nie to, że Pani ma założoną maseczkę na twarz. Młoda nie boi się dentysty, ale na ten widok zwątpiła. No co za pomysł, żeby tak do dziecka wychodzić? Po wejściu do środka okazuje się, że młoda na tyle skołowana, że usiąść sama na fotelu nie chce. Siada mi  na kolanach. Okazuje się też, że Pani w maseczce to pomoc (technik chyba to jest), a Pani, która pojawiła się w międzyczasie jako druga to lekarz. No i ogląda te ząbki, a Pani pomoc notuje w karcie spostrzeżenia (a ta maseczka to do pisania w karcie niezbędna po prostu jest). Lekarka zdziwiona, że jeszcze wszystkie ząbki mleczne są i żaden nie leczony, no i potwierdza wyjście czterech szóstek. Konkluzja jest taka, że jeśli chcę je zalakować bezpłatnie to muszę się pośpieszyć i jakąś wizytę umówić w miarę szybko bo to do ukończenia 7 r.ż. Tu moje zdziwienie, jak to nie zalakują tego dzisiaj? Przecież po to przyjechałyśmy. A no nie. Bo to był przegląd, a w poczekalni już czeka kolejna pacjentka. Na nic moje zapewnienia, że jak ją umawiałam to właśnie jasno powiedziałam, że na lakowanie. Taka procedura. Pierwsza wizyta to przegląd, a następna to może być dopiero lakowanie. Na nic też moje narzekanie, że od poniedziałku zaczyna się szkoła, a ja też mam problem żeby małą z kimś zostawić. Jak Pani chce to Pani doktor specjalnie dla Pani poszuka jakiegoś szybkiego terminu, bo normalnie to na koniec marca umawiamy, ale jak Pani nie ma czasu.... No dobra niech Pani umawia. Wychodzimy o 16:46 z terminem na za tydzień na lakowanie. Jestem wkur....., że lepiej żeby mi nikt nie podszedł. Wielka wyprawa dla 3 minut na fotelu. No szlag.
Jedziemy po małą M do babci, a po drodze do marketu po płatki Nestle z grą Angry Birds bo młoda żyć bez tego nie może, a obiecałam, że jak się ładnie będzie zachowywała u dentysty to dostanie. Płatki na szczęście są. Chociaż to załatwione. Z marketu weszłyśmy do naszej Pani dentystki, bo może jest i wolałabym na to lakowanie do niej, bo do tej Korony nie chcę wracać. 
Okazało się, że naszej Pani dentystki jeszcze nie ma, a do kogoś innego to dopiero terminy na koniec marca. Poza tym trzeba sprawdzić czy ząbki się nadają do lakowania. No to mówię, że to już sprawdzone i że się nadają. A skąd Pani wie, ktoś sprawdzał? No tak w Koronie byłyśmy. Tu pojawiło się dla Pani światełko w tunelu jak się pozbyć baby (czyli mnie). Pani jest pacjentką Korony? No nie, jestem tutejszą  pacjentką. A dlaczego Pani od razu w Koronie nie zalakowali tych ząbków? No właśnie, też chciałabym wiedzieć. No i koniec końców Pani powiedziała, że od poniedziałku jest nasza Pani dentystka i żeby dzwonić czy znajdzie dla nas czas. Pytam jeszcze ostatkiem nadziei czy naprawdę nikt nie znajdzie dla nas chwili żeby te ząbki zalakować. No i się dowiedziałam. To nie jest chwila, to trzeba do systemu wprowadzić i EWUSia sprawdzić. No litości, to jest największy problem? Już nie chciałam proponować, że zrobię to za Panią, bo mogłaby się wkurzyć, a pamiętać trzeba w takich sytuacjach, że wbrew pozorom, konkurencji i kapitalizmowi to ja jestem tu na przegranej pozycji. Stanęło więc na tym, że w poniedziałek udam się do Pani Oczkowicz (nasza dentystka, młodej od urodzenia, a moja od prawie 20 lat) i mam nadzieję, że do końca lutego nas gdzieś wciśnie. Nie zamierzam płacić za to jeśli jest możliwość skorzystania z refundacji.
Po powrocie do domu zadzwoniłam jeszcze do AllMedu (to było drugie miejsce po Koronie gdzie miałam dzwonić w styczniu) i udało się umówić na lakowanie na 21. Jeśli uda się w poniedziałek do naszej dentystki to odwołam AllMed i Koronę. Jeśli nie odwołam rzecz jasna Koronę.
Swoją drogą muszę sprawdzić ile taki dentysta zarabia na lakowaniu takich szóstek, że jakoś nikomu się nie spieszy do tego. Zwyczajnie się nie chce.
Na domiar mojego podkurzenia ostrego, po drodze do domu weszłam do apteki kupić P aspirynę bo przeziębienie go rozbiera. Pani podała i woła 6,49 (kupowałam Polopirynę bo deczko tańsza). Wyciągam kartę bo w portfelu zaledwie piątak. Płatność kartą powyżej 10 złotych. Noż kur.... Już chciałam poprosić o kontakt do operatora terminala, bo to bezprawne jest, ale odpuściłam. Mówię tylko Pani, że nic więcej z apteki nie potrzebuję żeby te 10zł nazbierać, a mam tylko 5zł. Myślałam, że odpuści bo przecież terminal przyjmie każdą kwotę, nawet najmniejszą. To tylko ich wewnętrzne uregulowanie. Pani jednak nie zareagowała w ogóle. Zabrała tylko moją polopirynkę i odstawiła na półkę. Wrrr. Moje zdenerwowanie sięgnęło zenitu. Gdybym napotkała kogoś po drodze do auta, kto by mnie dodatkowo choć troszkę zdenerwował to bym przywaliła jak nic. Przykry koniec miłego dnia.
A w następnych postach, mam nadzieję, o naszym wypadzie na basen. Przy tej okazji powrót do tematu BabySwimmer'a, o którym pisałam już tutaj i o tolerancji. Zapraszam.

poniedziałek, 3 lutego 2014

Fotoferie

A teraz część zdjęć z naszego krótkiego wypadu do Jeleniej Góry.
Pakowanie na dwa (góra trzy) dni okazało się bardziej skomplikowane niż się mogło wydawać. Otóż, jak zawsze, potwierdza się, że im człowiek jest większy, tym mniej bagaży potrzebuje. Młodsza M zajęła swoimi drobiazgami cały bagażnik (a auto duże, w końcu rodzinny mini van) i część bagażnika na dach. Dobrze, że takowy udało się pożyczyć (jeszcze raz dziękujemy właścicielom ;)) bo my już nie mieli byśmy nawet skarpetek na zmianę gdzie schować.
Dotarliśmy na miejsce w sobotę przed południem, po dłuugiej (ponad dwugodzinnej ;)) i męczącej podróży. Młodsza M spała na sam koniec jakieś 15 minut, a wcześniej nie była, delikatnie mówiąc, zadowolona z podróży.
A to moment na który czekają wszyscy podróżujący rodzice:


Wam się tylko wydaje, że starsza M śpi (mi się też tak wydawało), a to zmyła była.

Dobrze, że P nie spał ;)


Na miejscu herbatka i w drogę. Zobaczyć miasto i zjeść coś na obiadek.



W niedzielę natomiast plan był dość ambitny, zważywszy na to, że jest zimno, a młodą trzeba jakoś nakarmić i przewinąć, a starsza M też łazić za dużo nie będzie.
I tak zaczęliśmy od Karpacza. Tam na pierwszy ogień muzeum zabawek. Starsza M była zachwycona, młodszej było wszystko jedno.










Następnie wystawa Lego. Ja z młodszą M nie wchodziłam bo ona nie była zainteresowana, a ceny niebotyczne. No to my spacerowałyśmy uliczkami Karpacza. Trzeba mieć nie lada krzepę w łapach żeby wózek po tych górkach pchać, a przecież ludzie tam na stałe mieszkają i codziennie na spacery chodzą.
No i znalazłyśmy widoczek (tu rozładował się mój telefon więc resztę zdjęć dodam później, jak ukradnę z telefonu P).
Następnie Szklarska Poręba i wodospad Szklarki. Tam poznaliśmy Maxa. Bernardyna, z którym mamy zdjęcie (zrobione przez fotografa, przyjdzie pocztą). Kolejny Harrachov, spacer, zwiedzanie, oglądanie i pyszny czeski obiadek. Po powrocie do domku byczenie się na kanapie. Młodsza M prawie nie spała w ciągu dnia bo co zasnęła w aucie, albo w wózku to gdzieś wchodziliśmy, albo przesiadka z auta do wózka była i się budziła. Myślicie, że spała w nocy? Nic bardziej mylnego. Standardowo smoczek co godzinę, cycek co dwie lub trzy.
Dzisiaj wróciliśmy do domku. A i to nie mogło obyć się bez zwiedzania, bo w nawigacji się coś poprzestawiało i postanowiła omijać wszelkie główne drogi. Wysyłała nas nawet gruntowymi drogami oznakowanymi ostrzegawczo, że są wyłączone z zimowego utrzymania. Dobrze, że śniegu nie było, bo gdzieś byśmy się po drodze zakopali i do teraz tam tkwili. Rzecz jasna młodsza M nie spała po drodze (no poza 20 minutową drzemką na początku), ale za to starsza M przespała pół drogi. To pewnie ten aviomarin ;)




No i to tyle by było na dziś. W najbliższym czasie będzie o naszych wielopieluchach w czasie wyjazdu. No i jakieś podsumowanie na ten temat może się uda. W końcu trochę już ich używamy i spostrzeżenia jakieś mam.