wtorek, 31 grudnia 2013

Na rok nowy

Brownie w piekarniku, a ja na chwilkę do Was Kochani. Noc taka jak dziś skłania do przemyśleń i refleksji. Tak to i mnie naszło.
Ostatni rok był pełen burzliwych (lub mniej) wydarzeń. Sporo się działo. Jeszcze rok temu byłam w pracy. Z moim małym kochanym brzuszkiem, czułam się już nie najlepiej, bo ból w boku odpuszczał coraz rzadziej, a i zmęczenie dawało się sporo we znaki. No i od 9 stycznia lekarz bezwzględnie nakazał zostać w domu i odpoczywać. Tutaj pojawił się problem, bo przecież ja nie umiem leżeć i nic nie robić. A już na pewno nie mogę nie wychodzić z domu. Sporo frustracji mnie to kosztowało, ale dla dobra brzuszka wszystko. Wtedy brzuszek miał być jeszcze chłopcem ;) Wtedy też jeszcze liczyłam na to, że po miesiącu będę mogła wrócić do pracy, ale miesiąc później okazało się, że nie ma szans. Pogoda była nieciekawa, aż do samego porodu, więc spacery nie wchodziły za bardzo w grę, choć i tak "wymykałam" się z domu do miasta żeby nie dać się lenistwu. I tak walcząc z lenistwem doczekałyśmy z brzuszkiem (już było wiadomo, że brzuszek jest dziewczynką) do 20 maja. Jeszcze 19 byłyśmy na I Komunii Św. chrześnicy P, czułam się całkiem dobrze, a następnego dnia prosto z gabinetu lekarza wylądowałam na porodówce z 12 godzinnym zapisem KTG. Katorga istna. Gorąco i okropnie niewygodnie na tym łóżku, no i ruszyć się nie mogłam bo zapis znikał. A jeszcze ten strach, czy ona tam jeszcze żyje. Malutka niewiele się ruszała, a do tego zaplatana była pępowiną, więc wymagała kontroli. Prawie trzy tygodnie pozostawałyśmy pod kontrolą lekarza na oddziale patologii ciąży, aż o terminie wyznaczonego porodu przyszła na świat moja mniejsza M. To wydarzenie zmieniające wszystko w codzienności. Każdy rodzic to zna.
Dalej było sielankowo (karmienie, spacery, karmienie, kolki, nieprzespane noce), normalka. We wrześniu kolejne wydarzenie w naszym życiu. Starsza M zaczęła edukację w szkole. No i trzeba było się dostosować, do szkoły dowozić, ze szkoły odbierać. Na zajęcia dodatkowe zawieźć i odebrać. Bez babć i dziadków nie dałoby rady. Jakoś z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień leciało. Czas ucieka szybko. Młodsza M 7 grudnia skończyła pół roku. Nie wiem kiedy to minęło. Natomiast od 9 grudnia pojawiła się infekcja, która przerodziła się w przerażający epizod. I tak to dotarłam do dnia dzisiejszego.
Wiem już, uświadomiłam sobie, jak kruche jest szczęście, jak łatwo stracić spokojne jutro. Doświadczenia nas wzbogacają, a moje, nieprzyjemne, doświadczenia ostatnich tygodni wzbogaciły mnie o umiejętność doceniania każdego, nawet najmniejszego, pozytywnego wydarzenia. Każda chwila spędzona z moimi córkami i mężem jest cenna. Każdy uśmiech mojej córki jest dla mnie całym światem. Strach wiele uczy. Kiedy patrzyłam na słabnącą w chorobie malutką M uświadamiałam sobie jakim przywilejem było spędzanie z nią całych dni, każdej chwili. Żałowałam, że wypuszczałam ją z rąk choćby na chwilę.
No i tak to doświadczenia nas wzbogacają, nie zawsze muszą być takie traumatyczne, tylko tych codziennych doświadczeń nie zauważamy, bo nie wstrząsają nami dość mocno. Wiem już, że nie powinnam narzekać. Nawet kiedy obowiązki domowe przytłaczają, w pracy nerwy i siedzenie po godzinach, mąż jak to facet zrobi coś nie tak, córki dokuczają... Teraz cieszę się, że mam obowiązki domowe, bo znaczy to, że MAM DOM, nerwówka w pracy cieszy bo znaczy, że MAM PRACĘ, niedopowiedzenia z mężem ciszą, bo znaczy, że MAM MĘŻA, a codzienność z córkami jest nieoceniona bo mam DWIE ZDROWE I WSPANIAŁE CÓRECZKI. To razem tworzy cały mój świat. Nie trzeba nic więcej.
Życzę Wam zatem, abyście w nadchodzącym 2014 roku potrafili cieszyć się każdą chwilą, doceniali siebie nawzajem, i aby nie spotkało Was nic co zburzyłoby spokój. Ponawiam również Oby za rok nie zabrakło żadnego z nas.

poniedziałek, 30 grudnia 2013

Nareszcie w domku

No i jesteśmy. Nie odzywałam się bo w domku zastałam... No właśnie sytuację jaką zostawiłam pogorszoną o górę prania do zrobienia. No i jeszcze tona prania rzeczy, które miałam ze sobą w szpitalu (bo przecież wszystko ze szpitala, nawet jeśli nie było używane, trzeba wyprać) i wszystko w otoczeniu małej bo używała tego w czasie choroby, a jak wiemy zakaźny ten robal, którego miała.
Nawet pościel w łóżeczku niezwłocznie wymienić trzeba było, zanim malutka w nim wylądowała.
Teraz piorę niestworzone ilości rzeczy, wieszam w suszarni (o niebiosa, co bym bez niej zrobiła) i wyprasować będę musiała. No i tu pojawia się problem. Nie wiem czy się wyrobię przed Nowym Rokiem, a jak wiadomo przesąd mówi, że jeśli czegoś nie zrobisz w starym roku będzie się za Tobą ciągnęło przez cały kolejny rok. Kto by chciał mieć góry prania do wyprasowania przez cały rok? No nikt normalny.
Znikam więc, a jak się troszkę lepiej "obrobię" to wrócę tutaj, bo kilka rzeczy jeszcze mam do przekazania.

wtorek, 24 grudnia 2013

Na Święta

Czy wyobrażaliście sobie kiedyś jak to jest spędzić święta z dala od rodziny i przyjaciół? W obcym dla siebie miejscu, wśród obcych ludzi? Ja nigdy nie myślałam jak to by mogło wyglądać, do czasu aż nie przyszło mi się z tym zmierzyć.
W tym roku, jak wiecie, przyszło nam spędzać święta samotnie (mi i małej M) z dala od naszej rodziny na oddziale chirurgii dziecięcej w Szpitalu Wojewódzkim w Zielonej Górze. I jak jest? No nie jest źle. Uwierzcie mi nie mam na co narzekać. Otrzymałam dzisiaj wiele ciepła, dobrych słów i zapewnień, że nie jestem sama. I nie czuję się samotna. Wręcz sama się dziwię, że nie jest mi w ogóle przykro i smutno. Czuję, że bliscy o mnie pamiętają, a ja pamiętam o nich. I niezależnie od tego, czy siedzimy obok siebie przy suto zastawionym stole, czy też każdy w innym miejscu.
Powiem nawet więcej, takie święta nabierają zupełnie innego charakteru. Bo przecież Boże Narodzenie to nie objadanie się pysznościami, to nie piękna zastawa na stole, nie strojna choinka i bogate prezenty pod nią. To symbol, przeżycie duchowe, czas refleksji i przekazania bliskim jak ważni są dla nas. Niezależnie od tego gdzie w tym momencie jesteśmy powinniśmy się cieszyć, że mamy o kim pamiętać, że ma kto pamiętać o nas. Nie jest to też czas nawału nieszczerych, mechanicznie wysyłanych życzeń. To czas kiedy ważniejsza od pięknych życzeń jest pamięć. Może każdy z nas powinien sobie czasem pozwolić na spędzenie świąt z dala od przepychu, w ciszy i cieple miłości bliskich. Nie mówię tu o spędzeniu świąt w pensjonacie w górach, z dala od cywilizacji. Gdzie zamiast stania przy garach osobiście zapłacimy za to żeby ktoś przy nich stanął za nas. Mówię o skromnym poczęstunku, nie przysłaniającym sensu rodzinnych świąt.
W cieple bliskich, niezależnie jak daleko od nich.
Przecież ten karp, lub sałatka śledziowa smakują dokładnie tak samo, niezależnie od tego w czym je podamy. Nie szalejmy z ilością i różnorodnością potraw, bo z roku na rok coraz trudniej jest wymyślić coś oryginalnego. świętowanie sprowadza się do siedzenia za stołem, bo gospodyni przecież ostatnie trzy dni i noce pracowała nad tym, żeby zapchać buzie najbliższych pysznościami. A jak z tą pełną buzią porozmawiać?
Tak mnie na refleksję naszło, w ciemnym szpitalnym pokoju. Bo przecież nieważne co nas otacza. Ważne kto, niezależnie od odłegłości.
Najdroźsi moi, bliscy i jeszcze bliźsi. Dziękuję Wam, że jesteście i swoim ciepłem wypełniliście to miejsce. żeby tylko w przyszłym roku żadnego z nas nie zabrakło.

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Matka też człowiek

Dziś krótko. M czuje się dużo lepiej i cieszy mnie to bardzo. Dziękuję Wam za słowa wsparcia kiedy było ciężko. 
Jednak kiedy mija strach do głosu dochodzi zmęczenie. M jest coraz bardziej aktywna, a przez ostatni tydzień zdążyła przywyknąć do tego, że mama jest na każde zawołanie, więc mama musi być. Poza tym w czasie snu przeżywa wydarzenia z dnia, a ma co przeżywać. Bardzo krzyczy przy każdym podaniu antybiotyku, mimo, że dojście do żyły już założone. Dostaje te antybiotyki 4 razy na dobę w tym raz dostaje dwa różne w jednym czasie. W sumie są to dwie kroplówki, albo cztery ogromne strzykawki i trzy mniejsze. Jest tego sporo. Dodatkowo dochodzi zmiana opatrunku, która też powoduje histeryczny płacz. Mimo, że pewnie mniej boli niż kosztuje strachu i nerwów z powodu unieruchomienia. No więc jak się bidulka napłacze w ciągu dnia to później nawet jak już zaśnie budzi się co chwilę z płaczem.
No więc jak ta matka ma się umyć albo zjeść jak człowiek? No nie da rady. Do tego dochodzi problem z kroplówkami. Otóż wieczorem antybiotyk dostaje w kroplówce, a ta nie bardzo chce kapać. No i nawet jak uda mi się nóżkę ułożyć tak żeby w miarę kapało, to ona zaraz się zrywa z płaczem i moje ułożenie diabli biorą.
Jakby tego było mało obok na sali leży dziewczynka (tak roczna mniej więcej), która z upodobaniem płacze właśnie wtedy kiedy M zasypia.
Mam ja więc dość. Hałasu, świateł prosto w oczy (tutaj między salami są okna więc jak obok świecą światło to ja mam widno, no i zero prywatności, ale to inna bajka) i tego, że nawet wyjść do łazienki nie mogę.
Teraz znów walka z kroplówką, leci od 20 i dopiero pół zeszło. Jak tak dalej pójdzie to do północy się nie wyrobimy, a o północy kolejny antybiotyk. I znów będzie płacz przy podawaniu. Znów będzie się długo uspokajać i jak nic przed drugą matka w kierunku łóżka się uda. No, ale żeby nie było za różowo M zje o północy po podaniu antybiotyku więc o 3 znów będzie głodna (jak dobrze pójdzie i wytrzyma bo nie zawsze się udaje), no i trzeba będzie wstać. Jak już M się naje to obie pośpimy do szóstej. Choć od 4:30 M będzie marudzić więc po kilku wstawaniach do niej wezmę ją koło piątej do siebie. Zje o szóstej i już z powodu wszechobecnego oświetlenia nie zaśnie. I tak jest codziennie, z wyjątkiem jednej nocy, kiedy udało się ciągiem spać 4,5 godziny, ale to było w piątek, kiedy zmęczona była bo w ciągu dnia prawie nie spała, a to nacięcie rano robili.
No i do mnie dociera, że jestem już mocno tym zmęczona. Sytuacją, otoczeniem i zwyczajnie fizycznie niewyspana jestem. P dzisiaj był po pracy, ale o 19 się zmył, gdyż spać mu się chciało. Cholera jak to dobrze, że ja świeżo po wczasach wypoczęta jestem.
No i nachodzą mnie myśli, że ja to wyrodna matka jestem, bo żadna łaska przecież, że przy dziecku czuwam. A że ciężko jest. No jest bo widocznie musi. Tak sobie ponarzekam, choć nie powinnam się skarżyć, ale dalej będę ten zawód wykonywać. Zawód mamy. Tutaj nie ma urlopu, chorobowego, zastępstwa...
A miało być krótko. Do następnego. A Wam to pewnie ciężko bo w kuchni zasuwacie co? No to mnie ominęło na całej linii w tym roku :)

Chciałabym być jak owieczka Dolly

Nie udało mi się wczora, ale jest dziś.
O czym to może być? A no wiecie wszyscy z pewnością kim była owieczka Dolly. I nie chodzi mi tu o to, żebym w momencie urodzenia miała skończone już ileś lat (jak wiecie, albo nie wiecie Dolly miała skończone 6 lat kiedy się urodziła, zabrano jej dzieciństwo), ale o to, że gdybym miała swojego klona mogłabym zajmować się obiema córeczkami jednocześnie.
Starsza M jest wyrozumiała, w końcu ma już prawie 7 lat, ale nawet mi jest ciężko mimo że jestem dorosła i mam już dużo więcej lat od niej. Ona na pewno tęskni za mną i za małą M, za nami. Nie możemy się spotkać, zobaczyć, przytulić. P na pewno się stara, ale nie zastąpi jej mamy. Bo przecież mamy nie zastąpi nikt. Nie mam tu na myśli tylko siebie, że niby taką super niezastąpioną mamą jestem, ale wszystkie mamy i każdą z osobna. To jest instytucja jedyna w swoim rodzaju. Tak samo sprawa się ma w przypadku instytucji taty rzecz jasna. Jednak co tata to tata, szczególnie dla córki.
Szczególnie ciężko jest i będzie ze względu na zbliżający się czas. Powszechnie wiadomo, że niebawem święta. Czas to szczególny i spędzamy go z rodziną. No i tu pojawia się problem. Bo jak go spędzić razem skoro musimy być osobno?

Miało się   tutaj jeszcze pojawić zdjęcie owieczki Dolly, ale nie udało mi się go wstawić. Więc każdy ruszy wyobraźnią i już będzie.

No to ruszamy.... DOLLY

sobota, 21 grudnia 2013

Wyjaśnienia

Zaistniały wątpliwości  co do moich intencji. Otóż wyjaśniam:
  1. Do lekarza POZ, który przyjechał w sobotę specjalnie zobaczyć małą M i przepisał antybiotyk nie biorąc za to kasy, a jak przyszło o skierowanie na oddział to do prywatnego domu po robocie swojej, czyli w swoim wolnym czasie, kazał przyjechać
  2. Do pielęgniarek w POZ, które w trudnej (jak możemy teraz z perspektywy ocenić) sytuacji poradziły sobie świetnie
  3. Do lekarki na Izbie Przyjęć (pierwsza wizyta w sobotę), która była jak już pisałam spokojna i rzeczowa
  4. Do lekarki na Izbie Przyjęć we wtorek, która jak już pisałam była bardzo miła, o wszystko zapytała i poinformowała co planuje
  5. Do części pielęgniarek, które pytały jak się czuje mała i nie zapominały o paracetamolu i pomiarach temperatury (takich pielęgniarek niestety wiele nie było)
  6. No i do lekarzy na oddziale dziecięcym, którzy interesowali się nami i informowali nas o wszystkim oraz całego personelu oddziału chirurgii dziecięcej 
NIE MAM ZASTRZEżEń. Część zastreżeń dotyczy funkcjonowania oddziału a nie przcujących w nim ludzi, a część wybranych osób (głównie pielęgniarek), u których brak dobrej woli, albo wypalenie zawodowe i znieczulica.

To tyle w kwestii wyjaśnień. 

Malutka walczy z kroplówką, albo kroplówka z nią. Zmienili wenflon, a tu za bardzo porawy nie ma. Od 19:45 nie zeszło 100ml. Zaczynam podejrzewać, że albo to nie wina wenflonu i niepotrzebnie kłuły (chociaż w sumie łapka była obrzęknięta), albo jutro znowu czeka nas kłucie bo ten wenflon który jest też niestety jest niewydolny. 

Krótka historia pewnej dziewczynki cz 3

Na czym to ja skończyłam? A no na badaniach ze środy. Otóż, ten tomograf planowany był na czwartek rano. Jak wiadomo podczas badania pacjent ruszać się nie może. Jak przekonać do tego półroczne dziecko? A i na to sposób jest. Kazali obudzić małą M w dniu badania o 6 rano i do samego badania nie pozwolić zasnąć. Przed badaniem jeszcze luminal i będzie spała. Pomysł pewnie dobry, ale nie dla niej. Po ciężkiej nocy, kiedy gorączka i ból nie pozwalały spać, ciężko już było ją dobudzić rano, a co dopiero wytrzymać trzy godziny. No i wytrzymała do 7:15 i zasnęła bez smoczka w trakcie kiedy ją rozbierałam do mycia. Zwyczajnie nie dała już rady. A jeszcze co się biedna napłakała ze zmęczenia wcześniej. No to stweirdziłam, że jeszcze jest tyle czasu, że dam jej pospać z pół godzinki, żeby już do samego badania wytrzymała. No i dałam spać, ale jak obudziłam nie była bardziej wyspana niż przed zaśnięciem więc udało mi się trochę przyspieszyć badanie.
Zeszłyśmy na dół, ale ona budziła się z płaczem jak tylko ktoś ją ruszył, więc ułożenie jej do badania już stanowiło problem. Zostałam wyproszona na zewnątrz pod pretekstem, że jestem młoda i jeszcze mogę mieć dzieci no i czekaliśmy (bo P przyszedł w między czasie).  Po badaniach okazało się, że radiolog trochę poszerzyła zakres i jeszcze się przyjrzała tym węzłom w szyi. Odesłali nas na salę, przy czym po drodze bardzo niemiła pielęgniarka zabiegowa wygnała P, więc zostałyśmy same. Maleńka wymęczona spała, choć co jakiś czas płakała przez sen. Ostatni paracetamol na gorączkę dostała jak wstała czyli o 6, więc jak nie będzie wysokiej gorączki to wcześniej jak o 10 nie dostanie kolejnego (o Paracetamol też stoczyłam bój z pielęgniarkami, aż o lekarza musiało się obić, ale to kiedy indziej).
Po dziesiątej przyszła Pani ordynator z pytaniem czy znam wszystkie wyniki badań. No znam coś zdawkowo do mnie dociera, ale czy wszystkie? No to zaprosiła do siebie. Akurat P się w ten dzień wybierał do Pani, bo z nim będzie konkretniej rozmawiać, no ale jak zapasza to idę.
Pani ordynator (czy tam kierownik się to chyba teraz nazywa) po kolei omówiła każdy wynik badań przeprowadzonych przez nich, nawet z podaniem norm, żebym wiedziała jak bardzo odbiega wartość i z uzasadnieniem po co to robili i co oznacza dana anomalia. Wreszcie dowiedziałam się co podejrzewali zakażenie gruźlicą, gronkowcem, cytomegalia, białaczka, chłoniak. Wiele tego, co jedno to gorsze i żadnego nie można wykluczyć po wynikach. Pani jednak skłania się ku zakażeniu, ale czym to nie wiadomo, tym bardziej skąd. Nawet się dowiedziałam co planują robić. Otóż Pani zadzwoni na oddział chorób zakaźnych celem konsultacji cytomegalii, ale to jak będzie opis tomografu, żeby miała pełen obraz. Oczywiście oddział we Wrocławiu bo w Zielonej Górze nas nie przyjmą bo mała za malutka. Tymczasem trzeba nas izolować bo zaraz cały oddział będzie miał cytomegalię, więc jest szansa na izolatkę, a co za tym idzie ja mam szansę na własne duże łóżko, a M na spokój. Pokój jest rzecz jasna płatny bo to w końcu jedynka, ale za to z wyżywieniem dla mnie.
Na koniec Pani nie omieszkała mnie dodatkowo przestraszyć, jakbym już teraz była spokojna i zrelaksowana. Otóż zakończyła rozmowę słowami "Sytuacja jest bardzo poważna". Chyba jej się wydawało, że skoro nie chodzę i nie płaczę po kątach to nie zdaję sobie z tego sprawy. A wcale tak nie było, mi zwyczajnie udawało się odgonić te czarne myśli, ukryć je gdzieś głęboko i mieć siły i klej, co by się nie rozkleić dla M, przecież ona mnie potrzebuje spokojnej, cierpliwej i dającej mleko, które też jest niezbędne dla jej życia w tym momencie.
P po przyjściu idzie jednak do Pani, żeby wypytać o szczegóły. Słyszy mniej więcej to samo co ja. Jestem zmęczona, zdenerwowana i przerażona. Przecież na tym łóżku obok mnie leży mój największy skarb. Leży i cierpi, a ja nie mogę jej pomóc. A cierpi bo nikt nie dał jej tego cholernego paracetamolu mimo, że po mojej interwencji lekarka wpisała w kartę, że ma go dostawać co 6 godzin niezależnie od temperatury. Jak wróciłam z rozmowy z Panią ordynator to była 11, czyli minęło 7 godzin. Malutka gorąca i płacząca przez sen. Jak poszłam do pielęgniarki to stwierdziła, że właśnie miała przyjść, ale jak już jestem to da mi ten lek. A to paracetamol w syropie. Hmm...??? Przecież wpisane są czopki, bo nie muszę małej budzić żeby podać. No to pani mi da czopek jak chcę. Nieważne co w zaleceniach, ale skoro chcę to dostanę. Ja mam podać lek, a pani zaraz przyjdzie zmierzyć temperaturę. No i przyszła po 10 minutach a tam 39,2. Jak ma nie płakać z taką temperaturą. No nie przelewki to są, pielęgniarka pyta czy na pewno dałam czopek. No cóż dałam, ale jaką pani ma gwarancję, że to zrobiłam? No świadomie nie zaszkodzę dziecku, ale może źle go podałam? Dlatego powinna to zrobić ona. Tak czy siak malutka cierpi bo gorączka nie spada za bardzo, bo pułap wysoki, więc musi to potrwać, a ja rozmawiam z P o tym co ustalił z lekarką. Trzymam się do zczasu, aż nie pada stwierdzenie, że antybiotyki chyba nie skutkują, a jej organizm mały i wymęczona może wreszcie przestać walczyć. No i mam dość. Przecież to oznacza... sami wiecie o czym wtedy pomyślałam. To co chowałam głęboko, bo jak nie powiesz czegoś głośno to tego nie ma, teraz ujrzało światło dzienne. Nie mam siły, płyną łzy. Nawet teraz jak to piszę, mimo, że minęło trochę czasu i emocje spowrotem na wodzy, łzy płyną strumieniami.
Nie mam siły, a taka nie jestem potrzebna małej. Zostawiam P i jadę do domu, żeby w cywilizacji wziąć prysznic. Jak tylko wchodzę do domu zaczynam szlochać, jestem sama, mogę sobie pozwolić na słabość. Pod prysznicem stoję bez ruchu i głośno płaczę. Potrzebuję wyrzucić to wszystko z siebie żeby znów zrobić miejsce na pozytywne emocje. Dobrze, że na dworze chłodno to spuchnięte i czerwone oczy owiewa zimny wiatr. Niczego już po mnie nie widać, a przynajmniej nie tak bardzo.
Kiedy wracam na oddział przychodzi wiadomośç, że zwolnił się dla nas pokój. Chociaż tyle dobrych wieści. Przenosimy się do jedynki z łóżkiem długim na 2 metry. Chciaż spokoju M trochę zazna, w tamtym budziła się co chwilę z płaczem kiedy tylko któreś z pozostałych trojga dzieci zaczynało płakać.
Jak tylko się rozpakowaliśmy w nowym pokoju przychodzą wieści, że zakaźnicy w tym stanie nie chcą małej, to nie przypadek dla nich, więc ordynatorka postanawia wysłać nas do Zielonej Góry na oddział chirurgii dziecięcej, żeby chirurg zajął się ropniem. Nie każą małej karmić bo twierdzą, że w zielonej są uprzedzeni i będą ciąć zaraz po przyjeździe. Jest nowa nadzieja, coś zrobią, pomogą. Jeszcze ponad dwie godziny spakowani czekamy na transport bo nie ma ratownika, który z nami pojedzie, a lekarz nas bez niego nie puści (a mała głodna), ale w końcu się udaje.
Po kilku perypetiach zostajemy przyjęci do Zielonej Góry, ale okazuje się, że ropnia nie będą ciąć bo on jeszce nie w tym stadium. Trzeba czekać. Pani podejmuje decyzję, że hemoglobina jest tak niska, iż wezmą krew na grupę i krzyżówkę bo będziemy przetaczać. Na resztę decyzji czekamy do następnego dnia (czyli piątku).
W nocy z czwartku na piątek mała znów ma wysoką gorączkę, więc lekarka podemuje decyzję (jeszcze w nocy), że z rana będzie trzeba chociaż nakłuć ten ropień żeby zdobyć materiał na posiew i może lepiej antybiotyk dobrać bo to za długo trwa.
Rano znowu badanie i konsultacja z innym lekarzem, który potwierdza, że to jeszcze długo potrwa zanim to będzie się nadawało do cięcia, ale będą kłuć. Niedługo potem przychodzi pani doktor i zabiera mi małą. Nie mogę iść, ale słyszę jak płacze. Serce pęka, wiem, że nie krzywdzą jej bez przyczyny, ale jestem mamą i moim zadaniem jest ją chronić. Pół godziny póniej ta sama lekarka odniosła ją płaczącą z zaklejoną szyją i informacją, że przez godzinę nie może jeść i że nacięli jednak ten ropień i zeszło dużo ropy. Ulga, nie będzie jej tak bolało. Nie miałam już okazji zapytać dlaczego zdecydowali się jednak ciąć. Mała przez godzinę płacząca bo głodna, ale jak tylko pozwalam się najeść zasypia na niecałą godzinkę i budzi się wypoczęta i ruchliwa. Znaczy to, że nie boli. Nie płacze też przy każdym dotyku, więc jest lepiej. Po południu dostaje krew i noc mija spokojnie.
Dzisiaj jest bardziej marudna i płaczliwa (znów płacze przez sen), ale może ja już przewrażliwiona jestem, a to tylko zły nastrój na gorszą pogodę. Każdy miewa czasem gorsze dni.
Jeszcze zapomniałam napisać, że mam tu zupełnie za darmo swoje własne duże łóżko, a ponieważ obłożenia przed świętami nie ma to jesteśmy same na sali. Oddział spokojniejszy od nowosolskiego, ale to inny oddział. Tutaj nie ma takich maluszków, a starsze dzieci nie krzyczą i nie płaczą. Poza tym tutaj dzieci nie mają prawa płakać. Jak tylko malutka trochę wiecej płacze to zaraz przychodzi lekarz albo pielęgniarka i pyta co się dzieje. Faktycznie Izulka, jeśli oddział szpitalny może  być w ogóle fajny to ten właśnie jest.
No pospała trochę i dała pisać. Jesteśmy na bieżąco. To dobrze bo nie wiem czy jutro komputera nie oddam i znowu zaległości będą.
Mam nadzieję, że wychodzimy na prostą, choć niewiadomych jeszcze dużo. A no właśnie przypomniało mi się. Zostałyśmy skonsultowane z zakaźnikami z tut. szpitala i stwierdzili, że cytomegalia wykryta przy okazji i nie mająca związku, no i nie wymagająca leczenia. Poza tym samo to, że w powiększonym węźle potwierdziła się obecność ropy raczej wyklucza rozrost czyli nowotwór. A zmiany skórne, które lekarz POZ wziął za uczulenie, którym wcale nie są wynikają najpewniej z infekcji wirusowej, która nie musi mieć związku z ropniem. Trochę dużo tych niezwiązanych infekcji. Pediatra wypisując nas z oddziału z nowej soli powiedział, że jak wszystko się wyleczy to trzeba się bacznie odporności przyjrzeć. Zrobimy tak, ale niech się skończy jedno. A chirurg dzisiaj powiedział, że teraz czekamy czy to co nacięli się zagoi i wtedy będzie wiadomo, że przyczyna też zlikwidowana, czy też niestety będzie się zbierać na nowo i wtedy trzeba będzie szukać skąd to. Sprawa nie jest jeszcze zamknięta i w pełni wyjaśniona. No i powiedział jeszcze, że to może potrwać, ale co dokładnie miał na myśli?? Tydzien, miesiąc...? Któż to wie.

Krótka historia pewnej dziewczynki cz 2

Maleńka znów śpi, więc mogę trochę popisać. Trochę mnie martwi, że tak śpi, ale może przewrażliwiona jestm.
Wracając do wydarzeń z wtorku. Wrażenie jakie zrobił na mnie oddział dziecięcy w nowej soli pozostanie na długo w pamięci. W salach stosunkowo czysto (choć podgrzewacz do butelek, z którego miałyśmy korzystać był wewnątrz zapleśniały, a nic swojego mieć nie było wolno), ale toalety cuchnące na odległość. Pomijam brak zamków, bo to oddział dziecięcy, może faktycznie lepiej żeby dzieci nie miały możliwości się zamykać wewnątrz, ale wszechobecny smród, brak środków czystości, a nawet brak luster. Łazienka za to wyposażona tylko w wannę, bo po co prysznic, która stała na samym środku, przed samymi drzwiami. Wystarczyło, że ktoś tylko zajrzał czy jest wolne i już miał przed sobą kąpiącego się delikwenta w całej okazałości. A wbrew pozorom na oddziale dziecięcym z dziećmi przebywają też na stałe tatusiowie, a nie tylko mamusie.
Tak przetrwałyśmy w hałasie, płaczu i brudzie do czwartku. Noce nie były spokojne, bo pomijając otoczenie M miała wysoką gorączkę i ból nie dawał jej spać. Płakała więc śpiąc ispała płacząc. Z bólu nie pozwalała się nawet dotknąć, przewinąć, nakarmić. W środę zrobiona nam RTG płuc i USG ślinianki. Przy tej okazji okazało się, że nasza ślinianka nie jest wcale ślinianką. Opuchlizna dotyczyła węzła chłonnego, który był w stanie rozpadu. Coś spowodowało jego infekcję ropną lub jest to przerost, czyli nowotwór. Natomiast RTG klatki piersiowej ujawniło brak zapalenia płuc, o które byłyśmy podejrzewane oraz zmianę w klatce piersiowej, która może być kolejnym powiększonym węzłem chłonnym. No to już bardzo poważna sprawa.
W związku z tym, że RTG nie było jednoznaczne zalecono TK klatki piersiowej, żeby wyjaśnić czym jest ta zmiana, albo potwierdzić błąd na zdjęciu i brak jakichkolwek zmian. Dodatkowo przyszła na konsultację pani chirurg dziecięca i zlecono ponowną morfologię oraz czynnik krzepnięcia.
To tyle na teraz bo wstała.
C.D.N.

piątek, 20 grudnia 2013

Krótka historia pewnej dziewczynki

Póki maleńka śpi postaram się w skrócie opowiedzieć Wam co się wydarzyło. Otóż, jak już pisałam wcześniej, malutka M przeziębiona była, ale z tego zrobiło się nie lada choróbsko. Ta powiększona ślinianka, jak to zawyrokowała Pani na Izbie Przyjęć, nie schodziła, temperatura rosła.Wyniki odebraliśmy we wtorek i zaraz P zadzwonił do lekarza POZ czy już je widział. Otóż nie, mimo, że zapewniał nas, że trafiają w pierwszej kolejności na jego biurko. No to w skrócie przez telefon P podał wartości. No i lekarz postanowił, że nie ma co czekać do środy trzeba na oddział. Więc ja za pakowanie, a P do domu lekarza po skierowanie (podał swój adres domowy bo już go w poradni nie było). Po drodze jeszcze większa M do babci, a my kierunek szpital.
Przyjmowała nas młoda Pani lekarz, bardzo miła, wypytała o wszystko, powiedziała jakie leczenie teraz planuje i jakie badania zleca. No więc idziemy już na oddział do Pań pielęgniarek, żeby swoje dokumenty powypełniały i zrobiły co trzeba. One też miały mnóstwo pytań i dokumentów do wypełnienia, ale po ponad godzinie od przyjazdu byliśmy blisko końca.
Nadszedł zcas na założenie wenflonu. W trakcie wypełniania dokumentacji pielęgniarki dziwiły się dlaczego w POZ krew do badań pobierana była z palca. No to tłumaczymy, że nie można było znaleźć żyły. Też coś - dziwiły się jedna przez drugą. No to do zakładania, a tu problem. Jedno kłucie, drugie, kolejne. Jakie ma krótkie i pękające żyłki zaczęły pomstować. A było negować jak poradziły sobie w POZ? Przecież zaoszczędziły dziecku tego co one właśnie robią tutaj.
No mała już krzyczała z całych sił, czerwona spocona i przerażona. Panie więc wymyśliły że dadzą jej odpoczącząć (o dzięki nareszcie konstruktywny pomsł) i wrócimy do tematu jak się chwilkę zdrzemnie.
Dostałyśmy salę (dwoje dzieci i my trzecie, ale miejsc cztery) i łóżko, a w zasadzie trochę większe łóżeczko dziecięce. No i dla nas obu bo przecież jak się zapytałam gdzie ja mam spać to Pani powiedziała że pacjentem jest dziecko i jako takie ma gdzie spać. A mama ma szczęście, że to jest większe łeczko bo te mniejsze to nie ma szans żeby się zmieścić.
No więc trudno, było nie rośnąć do 175cm tylko na 145 się zatrzymać. Teraz nogi między szczebelkami łóżeczka trzeba będzie wykładać.
Za 20 minut pojawiły się nowe pielęgniarki, żeby dokończyć zakładanie dojścia do żyły. No i wyjaśniło się skąd pomysł żeby dziecko odpoczęło. Otóż w tak zwanym międzyczasie nastąpiła zmiana i tamte pozbyły się problemu. Nowe przystąpiły do ponownego znęcania się nad dzieckiem, które do tego, że przerażone i zmęczone było już teraz nieźle głodne. I tak za chyba szóstym razem udało się. Uff, jaka ulga.
Wróciłyśmy na salę i nakarmiłam małą, a ta z tego szczęścia, że jeść dostała nawet nie czuła już, że jest zmęczona.
A mama poznała kolejne uroki oddziału dziecięcego. Otóż krzyk, płacz i wszechobecny hałas do godziny 22 albo i dłużej. Nawet ja spać nie mogła, a co dopiero mała. Jakby tego było mało łazienka i toalety, o których pisać by można długo, ale to nie tym razem bo muszę już kończyć.
C.D.N.

Test butelki UMEE

Jak obiecałam, tak jest. Test buteleczki UMEE zakończony. I tutaj zachwyty i rozczarowania. Zacznę od pozytywnych wrażeń. Otóż kolor, może mało ważna sprawa. To, że butelka jest w całości kolorowa (nam akurat trafiła się fioletowa) jest zaletą nie tylko wizualną, ale pomoże uniknąć widocznych przebarwień po sokach i herbatkach.
Kolejnym jest kształt smoczka i grubość silikonu. Dzięki temu, że smoczek jest szeroki u nasady w teorii imituje kształt kobiecej piersi (piszę w teorii, bo w praktyce M nie dała się nabrać). Natomiast grubość silikonu jest tak dobrana, że nie jest on twardy, a jednocześnie złapany do buźki nie ugina się jak guma.
A jak już o smoczku to mam wrażenie, że w rozmiarze 1 (taki otrzymaliśmy z butelką) otwór jest większy niż w najmniejszych rozmiarach innych marek. To jest moim zdaniem plus, ponieważ mleko z matczynej piersi (szczególnie na początku kiedy laktacja nie jest jeszcze unormowana i niemal każda mama skarży się na nawał pokarmu) wcale nie leci tak wolno jak się niektórym wydaje. I z tym noworodek musi sobie poradzić.


Ponadto butelka jest lekka i ma ładny połysk (w połączeniu z delikatnym zabarwieniem tworzy fajny efekt, jednak nie sądzę, żeby długo się utrzymał. Z czasem butelka się poobija i zmatowieje od gotowania. Jak każda. Taka kolej rzeczy.
Miarka znajdująca się z boku butelki jest dobrze widoczna, gdyż nie jest tylko wypukłym lub matowym nadrukiem. Nie lubię jednak, kiedy kreski w miarkach butelek są grube lub krótkie, a tutaj są kwadracikami. Nigdy do końca nie wiadomo czy odmierzona  ilość znajduje się na dolnej czy górnej krawędzi nadruku.


A teraz minusy, bo są takie i przeszkadzają, akurat mi. Po pierwsze przykrycie (jak to mówią "dekielek"), które ma wymyślny design, ale praktyczności już za bardzo w nim nie ma. Kiedy muszę dziecku do gotowego mleka (podgrzanego mamy, lub gotowej mieszanki) dodać lek lub wiatminy, po przygotowaniu otwieram butelkę odkręcając smoczek wraz z pierścieniem i pokrywką. Bo przecież smoczek czysty, wyparzony lub wygotowany (wysterylizowany czy co tam kto z nim zrobił, żeby zapewnić dziecku higienę). Przykrycie go chroni. No więc otwieram i odstawiam na zamknięciu, pierścieniem do góry, żeby chronić wnętrze smoczka przed zabrudzeniem, a blat przed zachlapaniem. Tylko jak odstawić coś o okrągłym kształcie? Odpowiem Wam. Nie da się. Pokrywka się przechyla, kula się. No i za to ode mnie duży minus.


Drugi zaś minus za utrzymanie butelki w czystości. Nie lubię, kiedy butelka ma poniżej szyjki taki wąski rant, którego nie można niczym umyć. Pomocna w tym jest tylko specjalnie przez mamę powyginana szczoteczka do smoczków. Może i ten rant potrzebny jest lub też wręcz musi być do zamontowania uchwytów do trzymania butelki przez dziecko lub też osłonki termicznej (bo takową do butelki UMEE można dokupić i dłużej cieszyć się ciepłym mlekiem lub innym napojem, który nie wystygnie zanim malec upora się z piciem). Nie wiem, ale wiem jedno, są na rynku butelki, które tego nie mają. Więc można? Można.
Tak podsumowując buteleczka sprawdziła się porównywalnie z butelką AVENT, a znana to i ceniona marka. Ostatecznie więc ocena jest całkiem dobra. Tym bardziej, że co dla jednej osoby (w tym przypadku mnie) jest minusem dla drugiej wcale nie musi.
No i jak już wspomniałam o AVENT to jeszcze jeden duży plus dla UMEE. Otóż pojemność Nigdy nie mogłam zrozumieć dlaczego AVENT ma pojemność (mniejsza butelka) 125 ml. Przecież większość producentów dąży do wielokrotności 30ml, gdyż na każde 30 ml wody przypada jedna miarka mleka modyfikowanego. No i tak zamiast AVENT zakończyć miarkę na 120 ml, kończy na 125 ml. Czyli w mniejszej ich butelce sporządzić można najwyżej 90 ml mleka. No, ale wracając do UMEE duży dodatkowy PLUS za pojemność. 150 ml wystarczy na trochę, a nie będzie za duża dla najmniejszego nawet dziecka.
No i niestety młodsza M, jak już pisałam, nie dała się nabrać na butelkę zamiast cycusia. Różnica jest dla niej za duża. Należy jednak pamiętać, że dzieci są różne. To, że jedno nie zaakceptuje jakiegoś rozwiązania nie znaczy, że inne też nie. Rzecz gustu. Najmniejsi też go mają.
Buteleczkę polecam, ze względu na wykonanie, możliwość dokupienia osłonki termicznej i dobry stosunek ceny do jakości w tej kategorii cenowej.

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Trzymajcie kciuki

Byliśmy u lekarza POZ. Zmienił antybiotyk dając końską dawkę i czekamy do środy na efekty. Dodatkowo zlecił badania z krwi. No i tu już pojawił się problem, bo o ile Panie pielęgniarki rewelacyjnie poradziły sobie z pobraniem krwi u starszej M (niedawno robiłyśmy badania) o tyle u małej już był problem. Pani kłuła i kłuła, malutka płakała w niebogłosy, a matce serce pękało. No i w końcu matka nie wytrzymała i pytam, czy można z innego miejsca spróbować. Po urodzeniu mała miała wenflon zakładany w szpitalu w nadgarstku, tam żyłki widać, więc zaproponowałam, że może tam się uda. Pani nie była przekonana i postanowiła pobrać z palca. No to się sprawdza, jak badań jest niedużo (tylko morfologia), ale my jeszcze CRP mieliśmy do zrobienia, więc Pani znowu męczyła małą bo musiała nakapać sporo. No, ale jakoś szło. Wtedy lekarz zszedł z góry bo albo mu się przypomniało, albo gdzieś przeczytał, że w tym przypadku to dobrze by było jeszcze l-amylazę zrobić. No i na tyle był przejęty przypadkiem, że osobiście zszedł na dół dołożyć badanie (zamiast zadzwonić). I znów Pani musiała więcej kapać. Tak wyciągnęła wszystko, że już kapać nie chciało. Nawet nie trzeba było na koniec wycierać bo posucha była.
No i teraz czekamy na wyniki do jutra, a na efekty podawania antybiotyku do środy. Jeśli nie będzie poprawy to skierowanie na oddział dziecięcy O ZGROZO.
No i stąd tytuł TRZYMAJCIE KCIUKI, niech będzie poprawa. Niech to moje małe biedactwo wyzdrowieje i znów się uśmiecha.

niedziela, 15 grudnia 2013

Nasza wizyta w szpitalu

No i zaczęło się wszystko w poprzedni weekend, katarem. No norma u małych dzieci, średnio infekcja łapie takie maluchy ok 10 razy do roku, więc nasza co sześciotygodniówka jest normalna. Katar taki wredny był, że dodatkowo oko łzawiło i nos ewidentnie swędział bo się ciągle drapała po nim. No chciał nie chciał w poniedziałek wylądowaliśmy u lekarza bo we wtorek szczepienie miało być więc trzeba coś zaradzić i przełożyć owe. Lekarz pooglądał, posłuchał itd... i stwierdził, że wystarczy nurofen, wit C i wapno. Ciągnęliśmy wszystko zgodnie z zaleceniami aż do soboty kiedy katar zrobił się na tyle gęsty i dokuczliwy, że nie dawał ani jeść ani spać, no i doszła podwyższona temp. Zadzwoniliśmy po lekarza, ten przyjechał w pół godziny (nie nie wystraszył się kataru żeby na erce jechać tylko akurat gdzieś się wybierał i po drodze przyjechał). Znów pooglądał, posłuchał i zalecił antybiotyk. No cóż jak trzeba to trzeba. Mama ze starszą M na basen i po drodze apteka. Wszystko było ok, aż do wieczornej kąpieli kiedy to mama myjąc szyję uraziła opuchliznę po lewej stronie szyi i mała się rozpłakała. No i tak ujawnił się chomikowy policzek, wcześniej nic nie zauważyliśmy, więc musiało się niedawno pojawić dziadostwo. Rodzice trochę spanikowali, bo co jeśli to reakcja alergiczna na antybiotyk i będzie ją to z czasem dusić coraz bardziej? No to telefon do dziadków, co by ze starszą M zostali, a my ubierać się wszyscy. Dziadkowie przyjechali ekspresem, a my w tym samym tempie, objazdem bo remont drogi łączącej nasz domek ze szpitalem, na nocną i świąteczną. 
Tam z przykrością zetknęliśmy się z biurokracją wszechobecną w dzisiejszych czasach. Wszystko przecież można jakoś załatwić, ale Panie na Izbie Przyjęć nie pójdą na żaden kompromis. Przecież to one tam rządzą. No i co po tym, że dziecko do 18 r. ż. jest uprawnione do świadczeń niezależnie od zgłoszenia i opłacania składek, kiedy Pani potrzebuje mieć to na piśmie. A EWUŚ? No kurcze pechowo przerwa techniczna. Więc mama siada na krzesełku z płaczącym dzieckiem i pisze (długopisu nikt nie dał, dobrze, że matka wariatka ma wszystko w swej przepastnej torbie). Problem w tym, że nie pamiętam nr pesel i serii i nr dowodu P, a to on zgłaszał dzieci do ubezpieczenia, więc on to oświadcza. No i kiedy P próbuje znaleźć jakieś dojścia, żeby nas ktoś w końcu przyjął ja uzupełniam co wiem. 
Nareszcie przychodzi Pan Lekarz i pyta co się dzieje. Rzucił okiem na dziecko z daleka, nawet rozbierać nie kazał i wziął się za wypełnianie swojej książki, żeby nie było, że nic nie robił. Sprawozdać przecież będzie trzeba pacjenta. Wypisał skierowanie na oddział dziecięcy i odesłał.
Udaliśmy się z małą, która już chyba bardziej niż chora zmęczona była, na górę, tam domofon i czekamy. Mała chciała tylko żeby rodzice dali jej spać, bo przecież była już kąpiel więc teraz lulu. Po chwili przyszła do nas Pani lekarka, która okazała się bardzo miła i spokojna. Uspokoiła rodziców, że dziecko się nie udusi, natomiast nie pomogła w kwestii, co to jest? Jakiś stan zapalny ślinianki, niewątpliwie bolesny. Pani zaproponowała, że może nas przyjąć na oddział, natomiast jak wiadomo najlepiej tego unikać, bo na oddziałach dziecięcych pełno biegunek, smarków i innych nieprzyjemnych zakaźnych cudów. No więc uspokojeni tym, że mała się nie udusi postanowiliśmy poczekać z decyzją o zamknięciu się w wylęgarni chorób. Niestety Pani Lekarka nie bardzo widziała możliwość pomocy małej. No bo nurofen podawany regularnie przez ostatni prawie cały tydzień, nie dość, że maskował ewentualną gorączkę więc nie wiemy czy już wcześniej nie gorączkowała, a poza tym nie można go już dłużej podawać, więc nie mamy środka przeciwgorączkowego i uśmierzającego ból. Zostaliśmy z paracetamolem i wizją braku snu z bólu i głodu, gdyż Pani uprzedziła, że jedzenie przy tym może stanowić problem. 
Po powrocie do domu zastaliśmy ubraną choinkę i całą trójkę (starsza M i dziadkowie) grającą w najlepsze w karty. Nie ma to jak dziadkowie :)
Noc na szczęście nie była najgorsza, na śpiąco mała nawet jadła, choć od drugiej w nocy czuła się niewątpliwie gorzej, bo budziła się co 15-20 minut z płaczem.
Tak oto dotrwaliśmy do dziś. Opuchlizna nie zeszła, nawet jest trochę większa, a gorączka rośnie. Zgodnie z poleceniem Pani doktor czekamy do jutra rana i idziemy znów do pediatry z POZ i albo znajdzie rozwiązanie, albo, niestety będziemy zmuszeni udać się do szpitala, żeby na oddziale przeprowadzili niezbędne badania i odkryli co to i co z tym zrobić.
No to trzymajcie kciuki.

piątek, 13 grudnia 2013

Testowanie

No i czekała paczuszka na poczcie (list raczej). Spodziewałam się kolejek, ale ku mojemu zaskoczeniu, mimo, że dzień opłat, no i święta za pasem kolejki nie było. To tyle na temat poczty.
W przesyłce była... Buteleczka, którą wraz z młodszą M otrzymałyśmy do testowania od projektwyprawka.com. Nie mogłam się doczekać, jak też wygląda owa, więc już po drodze z poczty otwierałam kopertę. No i znalazłam. Bardzo ładnie się prezentującą niedużą buteleczkę do karmienia niemowląt UMEE. Tutaj można więcej o niej poczytać. Rzucę Wam kilka zdjęć żebyście mogli pozazdrościć ;) i skończę na dzisiaj, bo zmęczona jestem, w związku z chorobami domowymi, i cosik post się nie klei.





Więcej szczegółów później, jak zapoznamy się z Panią buteleczką. Przyznacie, że ładna?

środa, 11 grudnia 2013

Mistrzyni

Mistrzynią czego jestem? A no pieczenia ciast rzecz jasna. Kolejne ciasto, które z piekarnika wyjmuję z zakalcem. Próbowałam już chyba wszystkich sprawdzonych przepisów. Każdy kolejny dostaję opatrzony notką "Nie może się nie udać". A jednak może, tylko trzeba mieć te zdolności. Nawet ciasto gotowiec z kartonika, do którego dodać tylko trzeba jajka (oczywiście do gotowej mieszanki, nie do kartonika, w którym znajduje się mieszanka, aż taka mistrzyni to ja nie jestem ;)) nie wyjdzie.
Jedyne ciasto jakie mi wychodzi dobrze i zawsze to brownie, ale to dlatego, że jak to moja mama mówi, to jest ciasto zakalec, więc mi akurat musi wyjść. No i jeszcze ponoć dobre tiramisu robię, ale dlatego, że te biszkopty już upieczone są i to nie przeze mnie. No to tyle o moich mistrzostwach na dziś (jest tego więcej, ale w tym jestem najlepsza).

piątek, 6 grudnia 2013

Zapowiadany test

Ostatnio, dzięki  uprzejmości portalu projektwyprawka.com i firmy Igraszka S.C. dostałyśmy z mniejszą M do wypróbowania/ przetestowania kołnierz do pływania BabySwimmer. Szczegóły dotyczące produktu można znaleźć tutaj i tutaj nie będę tego przepisywać kolejny raz.
Ja chciałabym się z Wami podzielić moimi spostrzeżeniami dotyczącymi użytkowania tego przedmiotu.
Otóż...
Z pewnością jest to jeden z ciekawszych gadżetów dla małych dzieci, a już na pewno jeden z bardziej interesujących sprzętów do pływania dla maluszków.


Zacznę od tego co mi się spodobało:
- sam POMYSŁ mi się bardzo spodobał. Jesteśmy akurat na etapie kiedy mała M jeszcze nie siedzi, ale już nie leży. W kąpieli najchętniej by usiadła, ale jeszcze tego nie potrafi, posadzona przechyla się na boki, a kiedy ją kładę jest niezadowolona. No bo co tu robić? Do tego wanienka robi się dla niej za mała. No, a kąpiel w dorosłej wannie? Do tego ja nie dorosłam. No bo jak mam ją podtrzymywać? Schylona? Obawiam się, że mogę już nie wstać. No to może na kolanach? Kto uważa tą pozycję za komfortową to sam nie próbował. No i z odpowiedzią przyszło to kółeczko, no w samą porę. To musiał być znak. A do tego wszystkiego już nas widzę na basenie.
- WYKONANIE. Przemyślane w każdym calu pod względem bezpieczeństwa. Obwód wokół szyi odpowiedni żeby główka dziecka się nie wysunęła, ale też nie za ciasny, żeby nie uwierać lub co gorsza, nie dusić. Przy szyi wykończenie gładkie, bez wystających elementów, które mogły by drapać albo uciskać. Dodatkowo kółeczko zapinane na dwa mocne rzepy, ale zrobione "z głową" z tyłu, żeby dziecko (szczególnie starsze) nie odpięło się samo.
- BEZPIECZEŃSTWO. Jak już pisałam wyżej dziecko samo się z kółeczka nie wydostanie. Na początku nie dowierzałam temu i asekurowałam małą, ale z czasem obie się do tematu przekonałyśmy.
- FRAJDA. No i tu można by pisać wiele. Mała M machała radośnie rączkami i nóżkami. Obracała się z plecków na brzuszek i odwrotnie. My testowaliśmy nasze kółeczko w wannie, ale myślę, że na basenie sprawdzi się podobnie.

Ale przyszedł czas na to co mi się nie podobało, bo przecież nie może być całkiem różowo. Tego nie ma na szczęście za dużo. I tak:
- EKONOMIA użytkowania. Żeby dziecko mogło się swobodnie poruszać trzeba nalać pełną wannę wody. I tu pojawia się problem. Pełna wanna razy 365 dni w roku daje duuużo przelanej wody. A co za tym idzie większe rachunki. Kto by dobrowolnie na to poszedł?
- WYGODA ZAKŁADANIA. Pojawił się problem jak jedna osoba ma to założyć małej skoro ta samodzielnie nie usiądzie. Tu przyda się pomoc drugiej osoby. A co jeśli mama lub tata są sami w domu z maleństwem? Zapraszać sąsiadkę żeby założyła dziecku kołnierzyk do kąpieli, a później go zdjęła? Można to robić na leżąco, kiedy dziecko położymy na brzuszek, ale co z mniejszymi dziećmi, które nie utrzymają główki w górze. No to jest kwestia do rozważenia.
- HIGIENA dziecka. Wprawdzie maluszka można całego umyć. Przy odrobinie chęci i wprawy szyję też można umyć sięgając pod kołnierz. Natomiast pojawia się problem z umyciem włosów. O ile buźkę można umyć, bo te kilka kropel wody, które z niej spadnie na kołnierz nie będzie się wlewało do buzi, o tyle umycie włosów to już kłopot. Jeśli dziecko, jak moja mniejsza M, praktycznie tych włosów nie ma to można myjką umyć główkę tak jak resztę ciała. Ale co z tymi, które mają bujne czuprynki? Tu już trzeba by pianę spłukać, a wszystko wleci do kołnierza i będzie się w nim zatrzymywało przy buźce.

No i to tyle. Jeszcze taka uwaga nie będąca ani wadą ani zaletą. Raczej spostrzeżeniem. Do kąpieli lepiej używać nie pieniących się płynów, gdyż jak dziecko się porusza piana z powierzchni wody przedostaje się między szyję, a kołnierz i wchodzi w uszy. Taka mała niedogodność.

Ogólnie jestem z kółeczka bardzo zadowolona i chętnie będziemy go używać. Na pewno w wannie dopóki mała nie będzie pewnie siedzieć (choć nie codziennie), a później na basenach, kąpieliskach i w basenie ogrodowym latem. 

W kwestii porównania tego produktu z alternatywnymi rozwiązaniami interesowało mnie kiedyś również kółko do pływania firmy Jane
ale względem BabySwimmer to ma więcej wad.
I tak:
- CENA. Jane jest znacznie droższe od Baby Swimmer.
- SWOBODA RUCHÓW dziecka. W Jane maluszek jest połączony z mamą (lub tatą) i nie może swobodne pływać.
- ZANURZENIE. Baby Swimmer pozwala się dziecku zanurzyć w całości (poza głową rzecz jasna), dzieki czemu maluszkowi nie jest zmino (no własnie zpaomniała o tym wspomnieć w zaletach), a w Jane pływa w wodzie tylko do pasa.
- TYLKO BASEN. No właśnie to chyba najważniejsze, kółka Jane używać można tylko na basenie, względnie kąpielisku.

A no i jeszcze jedno mi się przypomniało. M nie mogła wziąć łapek do buzi, ani żadnej zabawki prze ten kołnierz. Ale to nie była jakaś duża wada, była zafascynowana samą możliwością swobodnego pływania.


A gdyby kogoś interesował zakup kółeczka Baby Swimmer, można szukać tutaj i tutaj. Przy czym proszę zwrócić uwagę (jeśli ktoś nie czytał informacji od producenta), że kółko występuje w dwóch rozmiarach.

środa, 4 grudnia 2013

Mama w pracy

Miało być o testowaniu fajnych rzeczy, ale teraz o czymś innym, a testowanie będzie niedługo.  A teraz coś co mnie poruszyło i zastanowiło zarazem. Wpadł mi w ręce ostatnio, zupełnie przypadkiem, artykuł, a właściwie wywiad, pod kontrowersyjnym dla mnie tytułem "Matka to nie zawód". Wywiad z Moniką Zakrzewską, a pełną treść znajdziecie Tutaj. Pani Monika w tym wywiadzie stwierdza, iż pomysł wydłużenia urlopu macierzyńskiego (o urlop rodzicielski) jest zły, gdyż (...) Matka to nie zawód. Dlatego państwo nie może płacić kobietom za to, że zostały matkami. Wydłużanie urlopów rodzicielskich to dążenie do tego, by matka stała się zawodem (...) i tu myślę sobie, że Pani racji nie ma, że marginalizuje bycie matką jako pełnoetatową pracę. No i już mi się nie podoba. No bo jak kobieta takie dyrdymały opowiadać może? I do tego matka.
Ale czytam dalej i trochę mi się rozjaśnia (...)  Państwo nie jest od tego, by płacić mi za to, że zostałam matką, tylko od tego, by ułatwić rodzicom życie. Należy tworzyć żłobki i przedszkola, ułatwiać zorganizowanie opieki nad dzieckiem. Bo ważniejsze jest zwiększenie aktywności zawodowej matek. (...) No i tu już moja wrogość do Pani trochę traci na mocy. Bo ona w dobrej woli to wszystko, dla kobiet robi.
Przeraża mnie jednak dalszy ciąg wywiadu, w którym Pani opowiada jakie dobre rezultaty przynosi tzw. "zimny wychów". Aż mi skóra cierpnie jak pomyślę o tym płaczącym zmęczonym i głodnym maleństwie. Bo musi się dostosować. Do chodzenia spać o takiej porze, która rodzicom wygodna, no i jeść wtedy kiedy mamie się wydaje, że jest głodny, a nie wtedy kiedy on tak czuje. Dziecko to nie mały robocik, to mały człowiek, który ma prawo do indywidualności i po to ma rodziców, żeby dostosowali swoje życie do życia we trójkę (czwórkę, piątkę, itd.), do życia razem.
Poza tym Pani ogólnie na dość zimną wygląda i uczuć po niej nie widać za bardzo. No bo przecież jak opisuje dzielenie się obowiązkami z mężem i przytacza sytuację, gdy on prosi żeby ona wstała w nocy (wyjątkowo, bo mimo, że on pracuje to nocki są jego), bo miał ciężki dzień, a ona rzuciła oziębłe.... Poczytajcie, a sami się przekonacie. Myślę, że pracownika można z większą wyrozumiałością potraktować.
No i zakłamanie i dwulicowość z urlopem rodzicielskim. Urlop rodzicielski BE, ale męża na niego wysłała. Zapewne sama by na niego poszła, ale jej pensja wyższa i lepiej oddać jego 40% pensji niż jej.
Reasumując JESTEŚMY MATKAMI, mamy kochać i prowadzić nasze dzieci przez życie. Ja nie oddam chwil spędzonych z dziećmi, za nic. Jestem zwolenniczką usamodzielniania dzieci i integrowania ich z rówieśnikami, ale na wszystko jest czas i miejsce.
A Wy jak myślicie?


                                                                                                                                                                      
Monika Zakrzewska: prawnik, ekspert prawa pracy i rynku pracy. Absolwentka prawa na UMK w Toruniu oraz zarządzania zasobami ludzkimi. Do połowy listopada w departamencie dialogu społecznego i stosunków pracy w Konfederacji Lewiatan. Od połowy listopada kierownik ds. korporacyjnych w Provident Polska. Członek Naczelnej Rady Zatrudnienia. Uczestniczyła w pracach komisji trójstronnej jako przedstawicielka organizacji pracodawców. Mama 4,5 miesięcznego Jasia.

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Zapowiedź

No i leń trzymał cały tydzień. Jak to mówią jaki poniedziałek taki cały tydzień. No, ale jak to w tytule zapowiadam opowieści z użytkowania pewnego przedmiotu. Ale co to będzie to się okaże w najbliższym czasie. No to do poczytania niebawem....